Patologia w zdobywaniu uprawnień na kursach on-line. Co możemy zrobić jako środowisko edukacyjne?

Artykuł ukazał się oryginalnie w serwisie EPALE >>>

Latem temat rzekomo niewinny, czyli sezonowe kursy i zdobywanie uprawnień on-line. W tle: wypadki na koloniach, kontrowersje wokół certyfikatów i uprawnień.


Dlaczego pozwalamy, by zdobycie kwalifikacji do pracy z drugim człowiekiem odbywało się poprzez „przeklikanie” slajdów i zdanie lipnych testów on-line? 

A miał być trenerski sezon ogórkowy…

Letnie miesiące oznaczają zazwyczaj trenerski „sezon ogórkowy”. Zazwyczaj w tym czasie, w zaprzyjaźnionym gronie trenerów i trenerek, rozmawiamy o tym, jak odpoczywać (i jak trudno czasem odpuścić i zwolnić), jakie książki polecamy sobie na wakacje i jak sensownie przygotować szkoleniową jesień.

Tymczasem tego lata, w mojej zawodowej bańce, pojawił się elektryzujący temat: jakość i sensowność kursów nadających uprawnienia – zwłaszcza tych realizowanych on-line. Impulsem wywołującym dyskusję były liczne doniesienia o wypadkach na koloniach, kąpieliskach czy innych formach wypoczynku dzieci i młodzieży. Wraz z nimi wróciły pytania o kompetencje i kwalifikacje kadry oraz o to, kto i jak je dziś w Polsce nadaje i (nie) weryfikuje?Mężczyzna siedzący w sluchawkach przed otwartym laptopem

Photo by Wes Hicks on Unsplash

„Przejrzałam 10% materiału. I zdałam”

Ja, podobnie jak wiele osób z wykształceniem pedagogicznym, w czasie studiów i po nich pracowałam i byłam wolontariuszką na przeróżnych obozach i koloniach. Wcześniej wiele lat działałam w harcerstwie, które nauczyło mnie różnych metod pracy z młodzieżą oraz przepisów związanych z bezpiecznym wypoczynkiem. Miałam szczęście skończyć świetny harcerski kurs, w wyniku którego nabyłam uprawnienia kierowniczki placówki wypoczynku. 

Zainspirowana toczącą się dyskusją o kadrze obecnych kolonii oraz pod wpływem społecznych głosów o jakości ich przygotowania, przyjrzałam się aktualnym sposobom nabywania niektórych uprawnień, m.in. wychowawcy kolonijnego, kierownika placówki wypoczynku, ratownika wodnego czy instruktora żeglarstwa. Jak się zapewne domyślacie – wiele z tych kwalifikacji można dziś zdobyć w całości czy w części przez bierne uczestnictwo w kształceniu on-line. I niestety, zbyt często są to kursy nie mające nic wspólnego z porządną edukacją pośrednią: są nudne, pasywne, ubogie, bez kontaktu z praktyką. Na niektórych wystarczy „przeklikać” prezentację i zdać test, który można rozwiązać, nie przyswajając właściwie żadnej treści.

Tendencja też dotyczy oczywiście różnych innych form kształcenia. Niedawno przechodziłam obowiązkowe szkolenie BHP, pierwszy raz on-line więc podeszłam do niego z ciekawością. Okazało się, że „szkolenie” oznacza 97 slajdów w PowerPoincie, brak interakcji, zero kontaktu z prowadzącym. Po przerobieniu 1/10 tego materiału, zniecierpliwiona, ale też zaciekawiona, przeskoczyłam od razu do testu zaliczającego… i oczywiście zdałam na 98%. Zaryzykuję tezę, że każdy, kto choć trochę pracował, jest w stanie „zdać” taki test bez zajrzenia do slajdów. To nie jest edukacja. To jest fasada edukacji – tym groźniejsza, jeśli odpowiedzialność płynąca z tego rodzaju kształcenia nadaje lub potwierdza kwalifikacje umożliwiające wykonywanie konkretnego zawodu czy sprawowania opieki.

Przyzwolenie na mierność

Problem nie leży wyłącznie (a właściwie wcale!) w e-learningu jako formie kształcenia. Na EPALE hojnie i obszernie dzielimy się wiedzą, dobrymi praktykami i pozytywnymi historiami wynikającymi z wielkich możliwości, jakie daje kształcenie hybrydowe lub online. Problemem jest niska jakość, mała wiedza i brak odpowiedzialności – zarówno po stronie organizatorów szkoleń, ich „klienta”, jak i po stronie instytucji regulujących.

Widzimy dziś społeczne przyzwolenie na mierność edukacji dorosłych w obszarach, które uznaliśmy za „drugorzędne”: BHP, pierwsza pomoc[1], wychowawca kolonijny. Często słyszymy: „Tego i tak się nie da nauczyć, nie ma sensu, to jest nudne – chodzi tylko o papierek”. A skoro tak – to może i lepiej, że on-line, byle szybko i tanio?

W pandemii odkryliśmy, że (gdy zmusza nas do tego sytuacja!) on-line można „nauczyć się wszystkiego”. Dzięki temu edukacja stała się jeszcze dostępniejsza, często znacznie tańsza, umożliwiając indywidualizację procesu nauczania. Zapomnieliśmy jednak, że można przy tym stracić obycie i kontrolę nad doświadczeniem, praktyką np. zawodową, kontakt z drugim człowiekiem. Owszem, wielu rzeczy można nauczyć się, nawet na kiepskim, opartym na biernym udziale kursie on-line. Co za różnica, czy sam czytasz coś z książki w bibliotece, czy w .pdf na monitorze? Jednak wiele obszarów edukacji wymaga struktury, relacji, realnego sprawdzania, informacji zwrotnej i zachowania podstawowych zasad dydaktyki w pracy z osobą dorosłą.

Rynek tego nie ureguluje. Potrzebujemy standardów i odważnych działań

Dlaczego zgadzamy się na taką fasadową edukację i nabywanie kwalifikacji? Czy wciąż pokutuje wiara, że „rynek sam się wyreguluje”? Czyli, że osoby, legitymujące się odbyciem obowiązkowego kształcenia, ale wykazujące niski poziom kompetencji, odpadną z rynku, co wyeliminuje słabych dostawców usług edukacyjnych. 

Wydaje się, że dzieje się odwrotnie! Edukacja nie działa jak e-commerce. Rynek dopuszcza niskiej jakości kursy – tak samo stacjonarne, jak i on-line. I nie eliminuje ich, jeśli nie ma do tego impulsu: regulacji, presji środowiskowej, świadomego klienta. Afera wokół Collegium Humanum tylko to potwierdziła. Dopóki nie przyłożymy miary jakości i nie będziemy sami jej wymagać od dostawców usług edukacyjnych – sytuacja się nie zmieni na lepsze, a może pogorszyć. Jakie mogą być (i są!) tego konsekwencje, łatwo sobie wyobrazić. 

We mnie mocno została rozmowa, którą przeprowadziłam niedawno z absolwentem kursu ratownictwa wodnego. Byłam ciekawa, jak to teraz wygląda, czy ja – jako osoba z dużą wadą wzroku – mogłabym skończyć taki kurs. Odpowiedział: „Proszę cię… Zaryzykuję twierdzenie, że część osób, które ukończyły mój kurs, nie umiały nawet dobrze pływać”. A potem tonie dziecko na strzeżonym basenie czy kąpielisku i zastanawiamy się, jak to było możliwe? 

Zenek Martyniuk trzymający różę i napis "jak do tego doszło nie wiem".

This work „Zenek Martyniuk trzymający różę i napis „jak do tego doszło nie wiem”” is licensed under Creative Commons Attribution 4.0 International

Źródło: https://memy.pl/

Jaka może być alternatywa?

Nie chodzi o powrót do sztywnych systemów, drogich i nudnych wielogodzinnych kursów odbębnianych „dla zasady”. Wyobrażam sobie system, w którym osoba z dużym doświadczeniem w danej dziedzinie – na przykład instruktorka harcerska czy wychowawca ze świetlicy z wieloletnim stażem, może przedstawić referencje czy poświadczenie doświadczenia i podejść do rzetelnego egzaminu na uprawnienia wychowawcy kolonijnego bez konieczności powtarzania znanych jej treści. Mogę sobie wyobrazić system punktów, czy „kredytów”, funkcjonujący w różnych krajach, który przekłada się na nabycie lub podtrzymanie kwalifikacji. 

Kilka lat temu deregulacja zawodów otworzyła rynek na nowe możliwości. Zmiana ta przyniosła wiele pozytywnych konsekwencji, ale też negatywnych, a jedną z nich było „porzucenie” dbania o jakość niektórych form edukacji niezbędnych do nabycia uprawnień. Wydaje się, że państwo „abdykowało” i nie dostrzega przypadków niskiej jakości kształcenia, zarówno na żywo, jak i on-line, a prawa rynku czy ekonomicznie łakomy kąsek usług edukacyjnych podtrzymuje tę patologię. W rezultacie na kolonie jedzie wychowawca, który nie przeszedł żadnego praktycznego treningu pracy z grupą, nie odbył żadnej symulacji czy dyskusji o sytuacjach trudnych, a po naszych ulicach jeżdżą kierowcy, którzy udzielanie pomocy ofierze wypadku widzieli tylko na filmie.

Co my – osoby zainteresowane wysoką jakością kształcenia dorosłych, osoby nadające uprawnienia, edukatorzy i edukatorki, a także rodzice, klienci, pracodawcy – możemy dziś zrobić?

Jak wyeliminować niskiej jakości kursy i „firmy krzaki”, które prowadzą szkolenia i nadają uprawnienia on-line bez kontroli i refleksji nad procesem, często zorientowane wyłącznie na zysk? Czy możliwa jest zmiana społecznego przyzwolenia na „odbębnianie” ważnych obszarów edukacji dorosłych, na przykład zasad bezpieczeństwa i higieny pracy? Czy możliwe jest stworzenie systemu kontroli jakości, który nie będzie represyjny, ale wspierający? Jak reagować, gdy w znanej nam dziedzinie – np. pracy trenerskiej – widzimy podmioty czy kursy, nadające uprawnienia, bez potrzebnej praktyki czy kontaktu z drugim człowiekiem?

admin Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *